Chamonix: trasy są tylko dla picu

Jest kolebką narciarstwa, mekką wspinaczy wysokogórskich i freeriderów. Pojechaliśmy sprawdzić, na czym polega magia tego modnego kurortu u stóp Mont Blanc.

Już na lotnisku w Genewie wszędzie słychać tylko jedno słowo: Chamonix. Bus, który kursuje do miasteczka, za każdym razem wypełniony jest po brzegi niecierpliwymi turystami w kolorowych zimowych kurtkach i plecakami wyładowanymi sprzętem. ''Ski or board?'', dołączane do każdego powitania, potwierdza, że jedziemy do prawdziwego zimowego raju. W miarę oddalania się od Genewy, w oczach rosną kolejne skalne masywy. To znak, że zbliżamy do doliny Chamonix.

Dzień dobry Mont Blanc

Miasteczko wita nas spokojną, wieczorną atmosferą. W kilku pubach tętni wprawdzie życie, ale jak na piątkowy wieczór jest raczej sennie. Trafiamy do przytulnego hoteliku, tuż przy głównym placu, na którego środku stoi rzeźba Horacego de Saussure i Jacquesa Balmata. To on, wspólnie z Michelem Paccardem, w 1786 jako pierwszy zdobył Mont Blanc. Saussure, trzeci człowiek na szczycie, zmierzył wysokość góry.

Posągowy palec Balmata wskazuje wierzchołek masywu. Zobaczyliśmy go dopiero rano, rozświetlony słońcem... wprost z naszych łóżek! Za sprawą silnego wiatru, zdmuchującego śnieg ze szczytów, potężne wierzchołki wypuszczały w niebo gęsty, biały dym.

W ciągu pierwszych stu lat na najwyższy szczyt zachodniej Europy weszło ok. 800 osób. Teraz, co roku przyjeżdża tu kilkadziesiąt tysięcy wspinaczy, nie mówiąc już o tłumach narciarzy zwabionych legendą Cham (tak na miasteczko mówią jego mieszkańcy i stali bywalcy).

Chamonix otoczone jest wyciągami narciarskimi - z jednej strony kolejka na Aiguille du Midi, z drugiej pasmo Brévent-Flégére. Z centrum narciarzy rozwożą też busy do stacji w pobliskich Argentiere, Le Tour i Les Houches. Dlatego od wczesnego rana do wieczora uliczkami miasta przechadzają się narciarze i snowboardziści ze sprzętem pod pachą (nawet po północy można jeszcze spotkać kogoś w butach narciarskich). Nierzadko w tłumie można wypatrzeć światowej sławy alpinistów.

Le Brévent

Dzień zaczynamy od kanapki i kawy w Moyo's przy placu Balmata - jednym z tutejszych kultowych barów. Obsługuje nas Kanadyjczyk. Jego również, podobnie jak wielu innych młodych ludzi z różnych stron świata, urok Cham ściągnął tu na dłużej. W tygodniu pracują w barach, restauracjach, hotelach, wożą turystów - w weekendy wyciągają narty lub sprzęt wspinaczkowy i ruszają w góry.

ChamonixChamonix Fot. Barbara Suchy

Po śniadaniu kierujemy się w stronę masywu Brévent-Flégére. Najwyższa stacja kolejki, karkołomnie przyklejona do skały powstała niedawno. Ze szczytu Brévent, na wysokości 2525 m n.p.m., rozpościera się najpiękniejszy widok na Mont-Blanc. Dlatego utknęliśmy na górze na dobre pół godziny.

Le Brévent to 57 kilometrów tras, które obsługuje 15 wyciągów. Jednak tak naprawdę dane z mapy nijak mają się do rzeczywistości. Podobnie jak w innych tutejszych ośrodkach, trasy są wyznaczone ''dla picu''. Większość z nich to wąskie nartostrady, które w zasadzie tylko przeszkadzają w jeździe po wielkich połaciach świeżego śniegu dookoła. W Chamonix poza trasami jeżdżą prawie wszyscy, bez względu na wiek i umiejętności. Gdy rozejrzymy się w kolejce do kas czy wyciągu, na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy w ręku trzymają zjazdówki. Zdecydowana większość wyjeżdża na górę z szerokimi ''łopatami'' do zabawy w puchu.

ChamonixChamonix Fot. Barbara Suchy

To, między innymi, efekt podejścia Francuzów do jazdy poza trasą. Tu, w kolebce freeridingu i narciarstwa wysokogórskiego, nie ma mowy zabranianiu, karaniu czy odradzaniu. Przeciwnie, w niektórych miejscach zamocowane są liny, by móc wdrapać się jeszcze wyżej. Tam, gdzie kończą się przygotowane nartostrady, stoją jedynie znaki: ''Uwaga! Jazda na własną odpowiedzialność''. I faktycznie rozsądek jest tu wskazany, bo w niektórych miejscach połacie wymarzonego białego puchu kończą się lodową szczeliną czy kilkudziesięciometrową przepaścią.

ChamonixChamonix Fot. Barbara Suchy

Chmury i deszcz

Pogoda w Chamonix jest kapryśna. Nad ranem z ciężkich deszczowych chmur rozpadało się na dobre. Okoliczne szczyty zupełnie zginęły w gęstej mgle, a większość wyciągów w najwyższe partie gór została zamknięta.

Wykorzystujemy ten moment, żeby przejść się wąskimi uliczkami i pozaglądać do sklepów. Główny pasaż, rue du Docteur Paccard , jest gęsto utkany salonami wszystkich najlepszych producentów górskiego wyposażenia i ubrań. Jak przystało na europejską stolicę freeridingu, wszędzie mnóstwo sprzętu do jazdy poza trasami. Znacznie lepszy przegląd najnowszych trendów sezonu można jednak zobaczyć na ulicach.

Przy okazji rozglądamy się też za atrakcjami, jakie proponują tutejsze biura przyjeżdżającym we francuskie Alpy. Wybór jest spory. Od skituringu przez kite-boarding po wspinaczkę wysokogórską oraz heli-skiing (są również propozycje mniej wymagające - wycieczki na rakietach śnieżnych, przejazdy psim zaprzęgiem czy widokowe loty helikopterem). Niestety w wielu przypadkach, ceny są zaporowe.

Hitem w Chamonix stał się niedawno speedriding, czyli połączenie narciarstwa i paralotniarstwa. Jego również można tu spróbować pod okiem instruktora. Wystarczy dobra umiejętność jazdy na nartach i stalowe nerwy. Podobno to jeden z najniebezpieczniejszych sportów na świecie.

ChamonixChamonix Fot. Barbara Suchy

Les Grands Montets

Na szczęście pogoda szybko się zmienia i następnego dnia wita nas słońce i bezchmurne niebo. Ruszamy więc na Les Grands Montets. To masyw górujący nad miejscowością Argentiere (8 km od Chamonix) - prawdziwy raj dla freeriderów na wysokości ponad 3000 m. Wprawdzie ośrodek to tylko 29 km tras, ale po raz koleiny przekonuje my się, że wąskie nartostrady, bardziej przeszkadzają, niż pomagają w jeździe. Szerokie stoki miękkiego puchu raz po raz przecina twarda serpentyna.

Na sam szczyt wjeżdża gondolka. Miejscami mocno chwieje. Z górnej stacji (3275 m) krajobraz wygląda groźnie.   Lodowe nawisy spływają po wyrastających ze śniegu, ostrych wierzchołkach skał. Wieje mroźny wiatr. Zapinamy sprzęt i ruszamy. Warunki okazują się wymarzone. Po krótkim odcinku zjeżdżamy z trasy. Mijamy głębokie pęknięcia pokrywy, skalne urwiska. W dole wije się malowniczy lodowiec Argentiere. Trochę poniżej, schowane między śnieżnymi nasypami murowano-kamienne schronisko w starofrancuskim stylu. Po kilku zjazdach wchodzimy się ogrzać. Trafiamy akurat na porę obiadu i cały budynek wypełnia przeraźliwy smród sera, który Francuzi ładują tu do niemal wszystkich potraw.

Po całym dniu jazdy, wykończeni ale zadowoleni jak dzieci, wracamy do Chamonix. Prosto z busa kierujemy do Chambre Neuf, popularnego baru aprés-ski przy dworcu kolejowym. Stojak przed wejściem zawalony nartami, w środku impreza trwa już na całego. Na ścianie wisi wypchana głowa łosia i pojedyncze sztuki nart (pewnie pozostawione przez pijanych gości). Panuje nieprawdopodobny ścisk. Ludzie stoją nawet na parapecie. Po sali krążą dzbany po brzegi wypełnione piwem. Leją się sznapsy. Tuż po piątej, zaczyna głośno grać rockowa kapela. I tak codziennie.

ChamonixChamonix Fot. Barbara Suchy

Aiguille du Midi i Vallée Blanche

Wcześnie rano zrywamy się z łóżek i patrzymy przez okno w stronę Aiguille du Midi. Choć nie ma słońca, widać szczyt. Według prognoz chmury mają się rozejść jeszcze przed południem. Z umówionym wcześniej przewodnikiem spotykamy się przy dolnej stacji gondolki. Tam już spory tłum. Trwa organizowanie grup, ubieranie uprzęży i detektorów lawinowych. Wagoniki zabierają kolejnych narciarzy. Pośrednia stacja, Plan de l'Aiguille, znajduje się na 2317 m. Jedziemy dalej, na 3842 m.

Górna stacja, pod charakterystyczną iglicą, wykuta jest karkołomnie w skale i lodzie. Aby dostać się z niej do miejsca, z którego można rozpocząć jazdę, trzeba przejść pod wierzchołkiem góry. Najpierw jeden tunel, potem nadwieszony most i kolejny tunel. Sceneria niczym z filmu science fiction.

Wiążemy się liną asekuracyjną, spinamy sprzęt i, po pokonaniu ostatniego, tym razem już lodowego tunelu, wychodzimy na zewnątrz. Silny, mroźny wiatr zawiewa śniegiem w twarz.

Pierwszy, stromy odcinek trzeba pokonać na nogach. Idziemy granią gęsiego kilkadziesiąt metrów. Na wypłaszczeniu zapinamy sprzęt i ruszamy w dół. Wszędzie gęsta jak mleko mgła. Wokół pełno świeżo nawianego śniegu. Przejeżdżamy pod kolejką gondolową, która łączy szczyt Aiguille du Midi z włoską stroną Alp. Po drodze mijamy pęknięcia w lodowcu. W niektórych miejscach to głębokie, ponad 50-metrowe przepaście. Większość jednak to niegroźne kilkumetrowe wyrwy, wypełnione miękkim śniegiem. Gilles - nasz przewodnik - zwraca uwagę, w których miejscach mogą się znajdować.

Pokonujemy kolejne odcinki Vallée Blanche. Trasa jest łagodna i podobno piękna widokowo. Nam trafił się zjazd po omacku. Prognoza się nie sprawdziła.

Nagle Gilles znika pod śniegiem. Gdy podjeżdżamy bliżej, widzimy, jak gramoli się z kilkumetrowego dołu. Widać, że nawet najbardziej doświadczonych, na pozornie łatwej trasie, może spotkać niemiła niespodzianka.

Po bokach doliny ciągną się wysokie skalne ściany. Dawniej pokrywała je gruba warstwa lodu. Do 1999 roku można jeszcze było zjechać na sam dół doliny Chamonix. Teraz już się nie da. Od tego czasu lodowiec stopniał o około 80 metrów.

Ostatnia część Vallée Blanche to Mer de Glace - Morze Lodu. Spod rozwianego śniegu wyłaniają się szerokie płaty niebiesko-zielonej lodowej pokrywy, która ma około 600 metrów grubości.

Kilkadziesiąt metrów niżej, do Montenvers, na wysokość 1913 m., z centrum Chamonix, przez góry, dojeżdża pociąg. Niestety, z powodu złych warunków, kolejka nie kursuje. Pozostaje nam więc ok. 20-minutowa wspinaczka. Zapinamy sprzęt do plecaków i idziemy pod górę. W końcu docieramy do miejsca, z którego można zjechać wprost do miasteczka. To ostatni, leśny odcinek zjazdu. Tu już niestety czeka nas głównie mokry śnieg, spod którego wystaje ziemia i kamienie.

Żegnamy się z Gillem i z Chamonix. Rozlane mleko nad Vallée Blanche rekompensuje nam na koniec przepiękny wschód słońca widziany z samolotu. Z pofałdowanego pasma chmur do złudzenia przypominającego góry, wyłania się jedna, trochę wyższa niż wszystkie. To Mont Blanc.

Barbara Suchy

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Agora SA