Saas Fee, czyli narty latem

Z nartami na ramieniu idziemy przez kwitnące alpejskie łąki. Po drodze mijamy tych, którzy od śniegu wolą opalanie i kąpiel w basenie. Lato w Szwajcarii daje wiele możliwości.

Pierwsze wrażenie - dobre wrażenie

W Saas Fee podoba mi się od pierwszej chwili. Przede wszystkim cudowne góry - takie jak na plakatach. Tutaj dumne reklamy sławiące "Perłę Alp" wcale mnie nie rażą. Wioskę otacza trzynaście 4-tysięczników, w tym najwyższy w Szwajcarii Dom, 4545 m n.p.m. W sezonie turystów jest dużo więcej niż mieszkańców, których Saas Fee liczy 1800.

Domy, choć nowe, utrzymane są w stylu tradycyjnych szwajcarskich szaletów (chalet) i doskonale harmonizują z zabytkami. Do prawdziwych perełek należą XVII-wieczne spichlerze z łączonych na węgieł bali, o dachach z kamiennych łupków. Stoją na palach nakrytych wielkimi, płaskimi kamieniami - uniemożliwiają wstęp myszom. Idylliczna atmosfera bierze się również z braku samochodów, nawet miejscowi muszą zostawiać je na parkingu na obrzeżach wioski. Można za to korzystać z elektrycznych taksówek. Co ciekawe, ulice nie mają nazw, mają je za to domy (i to wystarczy).

Trudno nie zauważyć brytyjskich wpływów. To właśnie wyspiarze byli pierwszymi turystami w rejonie, a i dziś są - po Szwajcarach - najczęstszymi gośćmi. W Saas Fee mamy kościół anglikański, przed hotelami powiewają brytyjskie flagi, a jedno ze schronisk nosi nazwę Britanniahutte. Przy kolacji wznosimy toast i za Polaków - niech przyjeżdżają tu coraz częściej. W kieliszkach mamy wino z pobliskiego Visp, które chwali się, że jego winnice leżą najwyżej w Europie - 1100 m n.p.m.

Skoro upał, to na narty

Nazajutrz zapowiada się upalny dzień, więc postanawiamy udać się na narty. Z okien wagonika kolejki linowej Alpin Express obserwujemy stadko kozic. Świstaków też sporo, jest nawet miejsce, w którym turyści mogą je karmić marchewką i orzechami. Towarzysząca nam miejscowa koleżanka pokazuje, jak kurczy się lodowiec - kilkanaście lat temu sięgał o wiele dalej. Pytam, co z głośnym pomysłem zasłonięcia lodowców specjalną folią. Okazuje się, że to zbyt kosztowne.

W stacji Felskinn (3000 m n.p.m.) u podnóża lodowca Feegletscher przesiadamy się do... metra. Wykute w skale Metro Alpin błyskawicznie przenosi nas 500 m wyżej, do końcowej stacji Mittelallain. Według foldera dobrzy narciarze mogą tu nieźle poszaleć. I rzeczywiście. Co prawda część z 20-km tras zajęły slalomy treningowe (widzimy członków kadry narodowej Szwajcarii, Włoch i Hiszpanii), a spory teren wydzielono na snowpark, jednak na brak przestrzeni i tak nie narzekam. Ale o free ride latem trzeba zapomnieć - sugestywne znaki informują, że szczeliny lodowca są groźne i trzeba się trzymać oznaczonych tras.

Tymczasem psuje się pogoda. Błękitne jeszcze dwie godziny temu niebo znika, pojawia się mgła, co jakiś czas sypie śniegiem. Postanawiamy więc zwiedzić miejscową atrakcję - wykopaną w lodowcu grotę. Z kubaturą 5,5 tys. m sześc. to podobno największy taki obiekt na świecie. Stromymi schodami schodzimy aż do 10 m pod powierzchnię lodowca. Oglądamy od wewnątrz lodowcową szczelinę, wokół stoją nieco kiczowate figurki (oczywiście z lodu). Gdy po chwili wracamy na górę nieco zdyszani podejściem (na tej wysokości organizm trudniej znosi wysiłek), znowu jest pogodnie. Może rzeczywiście Saas Fee ma w ciągu roku 300 dni słońca?

W tej sytuacji na obiad postanawiamy wstąpić do Allalin - najwyżej położonej (3500 m n.p.m.) obrotowej restauracji w Europie. Zajadaniu miejscowej specjalności, rosti (rodzaj zapiekanki), towarzyszą więc achy i ochy - tak wspaniała panorama roztacza się za oknami. W nocy widać stąd ponoć światła Mediolanu odległego o 240 km!

Śnieg jak cukier

Latem nie da się długo jeździć na nartach - w południe śnieg jest już dość wytopiony i przypomina cukier (hamuje narty). W Saas Fee wyciągi zamyka się około 13. Wracamy w dolinę z turystami, którzy byli na trekkingu. W okolicy jest 350 km oznaczonych tras górskich. Na niektórych konieczne są raki i asekuracja liną (przejścia przez lodowiec), są też via ferraty, czyli odcinki z namiastką wspinaczki na zamontowanych już poręczówkach i drabinkach, są i szlaki tematyczne, np. połączone z poznawaniem roślin alpejskich.

My jednak wolimy coś bardziej ekscytującego. Najpierw idziemy więc na tzw. Feeblitz i zjeżdżamy niby-bobslejami po najbardziej stromym w Europie torze. Wózki pędzą po długich na 900 m szynach z prędkością 40 km/godz. (jak ktoś się boi, można hamować), 9 m nad ziemią, zataczając pętle po 360 stopni! Potem czeka nas Adventure Forest (Las Przygód), czyli rozwieszone między drzewami pomosty i mosty linowe. Największą atrakcją tego nowo otwartego parku są jednak tyrolki, czyli zjazdy na napiętej metalowej linie. Największe mają po 100 metrów i na dodatek prowadzą nad głębokim na kilkadziesiąt metrów wąwozem (kolejne rekordowe "naj", bo to najdłuższe tyrolki w Europie). Rewelacja, choć jeśli ktoś ma lęk wysokości, niech lepiej nie próbuje! Oczywiście stopień trudności jest dozowany - z najgorszych przeszkód można zrezygnować, choć i tak zalicza się je z asekuracją. Obowiązuje też limit wzrostu - minimum 110 cm przy najłatwiejszych mostach, 140 cm przy trudniejszych.

Nieśmiały Matterhorn

Kolejnego dnia przeskakujemy do Zermatt. Tak naprawdę to sąsiednia dolina, także w kantonie Wallis, z dobrymi połączeniami. Na dzień dobry rozczarowanie - znikł górujący nad nią Matterhorn (4478 m n.p.m.)! Jeden z 38 okolicznych 4-tysięczników, uznany za najbardziej obfotografowaną górę świata, tonie w chmurach. - Matterhorn jest nieśmiały - śmieje się Olivier z miejscowej informacji turystycznej.

Zresztą i tak każdy wie, jak wygląda - Matterhorn "atakuje" nas w Zermatt na każdym kroku, mamy go na prawie każdej pocztówce, na plakatach, w logo firm...

Tym razem i tak bardziej interesuje mnie jego niższy sąsiad Mały Matterhorn (3883 m) bo to na jego stokach znajduje się letni region narciarski. 36 km kw., w sumie 21 km tras dla narciarzy, najdłuższa liczy 7 km! Wśród sześciu orczyków mamy najwyższy wyciąg narciarski Europy - dociera na 3883 m. Zimą na ten sam ski-pass można jeździć także po stronie włoskiej, latem jednak nie jest to możliwe - Włosi nie mają lodowcowych nartostrad. Można za to dojechać na nartach do granicznego schroniska Rifugio Guide del Cervino (3480 m). - Mają tam świetną kawę - zachwala Olivier, więc chwilę później siedzimy nad filiżankami cappuccino. Na dłuższą przerwę szkoda jednak czasu, więc szybko wracamy na stok. Chcemy jeszcze trochę pojeździć i popatrzeć na wyczyny snowboardzistów na potężnym halfpipe. Na szczęście wyciągi działają dłużej niż w Saas Fee, bo do 14.

Hulajnogą w teren

A po nartach - trottibike, czyli rodzaj hulajnogi dostosowanej do warunków terenowych. Ma hamulce, grube opony, dostajemy też kaski. Wyczyny na asfaltowej drodze rozochociły nas tak bardzo, że zabieramy potężne jednoślady do wagoników kolejki i jedziemy do jeziorka Scharzsee, skąd mamy 1000 m różnicy poziomów, tym razem po terenowych ścieżkach. Że nie jest to prosta zabawa, przekonuję się po pierwszych dziesięciu metrach - uderzam w kamień, robię w powietrzu efektowne salto i ląduję w błocie (na pamiątkę zostanie mi kilka siniaków). Dalej są jeszcze inne przeszkody, jak stojący na ścieżce byk...

Z żalem rozstajemy się z hulajnogami, ale chcemy jeszcze pochodzić po Zermatt. Jak zawsze, gdy jestem w tym miasteczku, zaglądam na cmentarz alpinistów. Uzbierane po drodze polne kwiaty kładę na grobie Krzysztofa Guzka, który w wieku 24 lat zginął, wchodząc na Matterhorn, oraz przy zbiorowej tablicy, gdzie jest jeszcze jedno polskie nazwisko - Grzegorz Burman zginął w 2001 r. Obok wielu grobów (spoczywają tu alpiniści z całego niemal świata) prócz krzyża pojawia się i czekan. Jest też pomniczek z tablicą ku czci Ulricha Inderbidena - urodzony w 1900 r. mieszkaniec Zermatt zmarł niedawno, zasłynął jako najstarszy przewodnik górski świata. Na Matterhornie był 370 razy, obchodził nawet na szczycie setne urodziny! - Jacyś ludzie spotkali kiedyś wracającego z nart 85-letniego Ulricha - opowiada Olivier. - Widząc leciwego człowieka, chcieli mu pomóc, a on na to, że świetnie sobie radzi, niesie tylko narty ojca, który został w tyle.

Choć centrum Zermatt to zaledwie kilka uliczek pełnych sklepów i restauracji, miło się tu spaceruje. Nie ma samochodów (zostawia się je 5 km od miasta i wsiada w pociąg), krążą tylko elektryczne busiki. Jeśli starczy nam czasu, zajrzymy do Muzeum Alpejskiego oraz na uliczkę starych domów. - Chcemy również założyć muzeum Gwardii Papieskiej - mówi Olivier. W końcu to z naszych okolic pochodzi sporo Szwajcarów pełniących służbę w Watykanie.

Będzie więc powód, by znowu odwiedzić Zermatt. Żeby tak się stało, idę do Fontanny Świstaków w centrum miasteczka. Niektóre z nich aż świecą od ciągłego głaskania przez turystów, którzy wierzą, że w ten sposób spełnią się ich życzenia.

Copyright © Agora SA