Gdzie śnieg skrzy i zaprzęgi suną

Znudzony świetnie przygotowanymi stokami w Austrii i Francji? Bombardino już nie smakuje tak jak dawniej? Może czas na małą odmianę i odkrycie kierunków jeszcze nie przez wszystkich odkrytych - a wcale nie mniej ciekawych, nie dużo droższych i przede wszystkim nie tak zatłoczonych

Co roku jest tak samo. Tuż po powrocie z nart, a właściwie jeszcze w drodze z nich i jeszcze pełna wrażeń, zastanawiam się, dokąd pojechać w następnym sezonie. Koleżeństwo ze stoku, wymieniając na gorąco opinie, zadowolone z kolejnej udanej wyprawy przekrzykuje się:

- Ale fajny był ten orczyk na lodowiec. Uuu, nieźle podrywał.

- A pamiętacie, jak w tamtym roku we Francji zabieraliśmy prowiant w plecaku i jedliśmy w plenerze? Były takie stoliki przy stokach, z daleka od wszystkich i wszystkiego.

- Eh, tam było najwięcej tras, codziennie można jeździć po innej. Tylko do apartamentu po południu zjeżdżało się już prawie po kamieniach.

- Apartamenty to są we Włoszech. Tam były klitki w blokach.

- No to gdzie pojedziemy za rok, żeby było inaczej niż do tej pory?

Wybór nie jest prosty. We Włoszech byliśmy kilka razy - kochamy je za luz, bombardino i punch mandarine, ale jakoś tak się składa, że nigdy nie udało nam się znaleźć dobrego mieszkania niedaleko wyciągu i musimy dojeżdżać do niego samochodem. Austrię też lubimy za stoki, ale kiepsko się odnajdujemy w miejscowym porządku - wszystko jest za dokładne i poukładane, prawdziwy ordnung. Francję kochamy i możemy tam jeździć na okrągło, ale to tak daleko. A na Szwajcarię nas nie stać.

Norwegia: telemark szlachetny

Wyobraźcie sobie taki obrazek: wąska ośnieżona droga przez las pomiędzy zwałami śniegu wysokości człowieka, z których wystają kijki pokazujące pobocze. Co jakiś czas oprócz kijka wystaje też tabliczka z rozkładem - godziny bynajmniej nie pokazują odjazdów autobusu, tylko przejazd pługu, bo czasami śniegu przybywa w takim tempie, że lepiej tędy jechać za pługiem właśnie. Kiedy już się tę drogę pokona, dojedzie się na skraj Norwegii, prawie na granicy ze Szwecją. To Trysil - największy w tym kraju ośrodek narciarski położony na górze tuż obok miasteczka o tej samej nazwie. Zamiast skał i ostrych tras są tu łagodne pagórki przypominające Beskid, o wysokości ledwo ponad 1000 m n.p.m. (z góry rozciąga się superwidok na okolicę). Ale za to na nadmiar innych narciarzy i komercji nie można narzekać. Będąc tutaj, człowiek czuje się trochę jak w narciarskim raju nieodkrytym. Na górze, tuż pod wyciągami, znajdują się tradycyjne miejscowe hytte - całoroczne domki kempingowe z podgrzewaną podłogą, sauną i kominkiem (drewno można kupić na miejscu, ale na większe zakupy po prowiant lepiej się wybrać do miasteczka na dole). Śniegu jest tyle, że z dachu hytte można zjechać łagodnie w zaspę, a do jego wejścia idzie się wykopanym tunelem. Podobnie na stokach - długich i pustych, na które chylą się sosny ośnieżone tak, że ich gałęzie niemal dotykają ziemi. Jest zimno, przeraźliwie zimno, ale za to słonecznie i jadąc na krzesełkach w górę, w powietrzu widzi się lśniące drobinki mrozu. Ale krzesełka to tutaj wyjątek, większość dnia spędza się na orczykach, próbując przytupywać, bo są tak długie, że człowiekowi marzną stopy. Na szczęście są też łatwe, więc jadąc nimi, można rozglądać się na boki i podziwiać Skandynawów jeżdżących pięknym telemarkiem, który tutaj jest nadal dość popularnym stylem. Prezentują się niemal szlachetnie i świetnie wtapiają w tutejszą dziką przyrodę. Za długo się jednak nie pojeździ, bo już około godz. 15 zaczyna zapadać zmrok i nadchodzi jeszcze bardziej przenikliwe zimno. Dla kozaków jest kilka tras oświetlonych, a zmarzluchom pozostaje rozpalenie jednego z grillów w budce przy stoku albo powrót przez zaspy przed własny kominek. A już koło godz. 9-9.30 rano znowu wstanie słońce i będzie można przypiąć narty

Trysil - z 71 kilometrami tras - jest zaledwie jednym z kilkunastu norweskich ośrodków narciarskich. Szusować można także np. w Hafjell niedaleko Lillehammer, gościnnym Geilo albo zwanym skandynawskimi Alpami Hemsedal - najwyżej położonym ośrodkiem w Norwegii (kolejka wjeżdża na 1450 m n.p.m.), który w ubiegłym roku dziennikarze "Telegraph" uznali za jeden z 10 najlepszych regionów świata do uprawiania snowboardu. Większość stoków znajduje się na południu kraju, ale żądni przygód i zórz polarnych (najlepsza pora na ich obserwowanie to czas od grudnia do marca) mogą się wybrać za koło podbiegunowe - na Lofoty (dwa wyciągi) albo pod Narvik (sześć wyciągów, najdłuższa trasa - 3 km). Od połowy grudnia do połowy stycznia trwa tam noc polarna, co wiąże się z dużą liczbą imprez organizowanych, żeby jakoś przetrwać ciemności.

Informacje praktyczne:

http://www.visitnorway.com/en/Stories/What-to-do/Activities--Sports/Skiing-in-Norway/

Sezon trwa zwykle od połowy grudnia do przełomu kwietnia i maja, przed 19 grudnia i w połowie kwietnia często są zniżki na karnety. Przykładowe ceny: tygodniowy karnet w Hafjell - 1520 koron, hytte - 600 euro za tydzień, dojazd - promem do Malmo albo samolotem do Oslo (Norwegian, Wizzair), dalej autobusem.

Andora: na stoki i zakupy

Jest taki kraj, który przyjął euro, choć nie jest w Unii Europejskiej, i który licząc zaledwie 70 tys. mieszkańców, potrafi gościć nawet kilkanaście milionów turystów rocznie. Jedni przyjeżdżają tu na narty, inni na zakupy. Wciśnięta między Hiszpanię i Francję, położona w sercu Pirenejów Andora, to maleńkie państwo i wielki bazar wolnocłowy. Nie przystąpiła do wspólnoty europejskiej, żeby nie stracić handlowych przywilejów i nie podnosić cen. W miejscu zamieszkiwanym wieki temu przez katalońskich przemytników (kataloński jest tu językiem urzędowym) za przysłowiowe pół ceny można kupić niemal wszystko - od sprzętu narciarskiego, przez elektronikę, po luksusowe kosmetyki i alkohole.

Na brak tras w Andorze nikt nie będzie narzekał - jest ich tu ponad 400 km, a najwyższa wspina się na prawie 3 tys. m n.p.m. Prawdopodobnie nikt nie powie złego słowa także o pogodzie - to najlepiej nasłoneczniony region narciarski w Europie, gdzie się szusuje w temperaturze sięgającej 20 stopni Celsjusza, i gdzie wzdłuż stoków czekają leżaki do opalania.

Bodaj najbardziej znanym miejscowym rejonem narciarskim jest Grandavelira , mająca prawie 200 km tras, którymi się ucieszą przede wszystkim początkujący i średnio zaawansowani narciarze. Ponieważ liczba wyciągów jest naprawdę imponująca, nikt nigdzie nie będzie czekał na wjazd w kolejkach. Nie będzie też narzekał na ciasnotę na stokach, bo te - oprócz tego, że są świetnie przygotowane - są także szerokie i pojemne. Jedyne, co może spowodować kręcenie nosem, to zakwaterowanie - w największych bazach mieszka się w apartamentach znajdujących się w kilkudziesięcioletnich betonowych blokach. Ale właściwie po co kręcić nosem, skoro do wyciągu idzie się najdłużej dwie minutki?

To nie koniec atrakcji - na nartach można dojechać także do któregoś z miasteczek, a czego, jak czego, ale rozrywek w nich nie brakuje. Nawet najbardziej wybredni znajdą coś dla siebie, wybierając spośród przejażdżek skuterami albo psimi zaprzęgami, zjazdów na dmuchanych kołach, lodowisk, basenów, a nawet kąpieliska termalnego. Można też wybrać się na pieszą wycieczkę po górach (dużo oznakowanych tras), zwiedzić stolicę i jej perłę - XII-wieczny kościół, a na koniec - zasiąść w jednej z knajpek, których tu nie brakuje, albo - jeśli jeszcze sił starcza - poszaleć w dyskotece. Nawet do białego rana.

Informacje praktyczne:

http://www.skiandorra.ad/

Ponieważ kraj nie ma lotniska, najlepiej dolecieć do Barcelony (Wizzair, Ryanair, Vueling, dobre ceny w promocji bywają też w LOT), którą od stolicy Andora la Vella dzieli 226 km. Na lotnisko we francuskiej Tuluzie jest 180 km. Karnet pięciodniowy kosztuje 187 euro.

Słowenia: ach, zaśnij w igloo

- Mówcie do mnie po polsku, zrozumiem - powiedziała Słowenka w restauracji (powiedziała to na pewno nie po polsku, ale zrozumieliśmy). Zamówiliśmy grzyby, dostaliśmy ryby. Uśmialiśmy się i my, i ona, lody pękły. W tym kraju możemy się poczuć (i pewnie prędzej czy później się poczujemy) wyjątkowo swojsko. Jednak choć Słowenia pod względem tras jest przygotowana równie dobrze jak inne kraje alpejskie, a pod względem cen jest konkurencyjna, dużo częściej niż Polaków spotyka się w niej np. Włochów.

Alpy Julijskie, chociaż niższe od tych w sąsiednich Włoszech, wyglądają równie imponująco. W tym małym kraju znajduje się prawie 50 ośrodków narciarskich. Wziąwszy pod uwagę, że jego ludność liczy zaledwie 2 mln osób, robi to wrażenie i w ogóle nie dziwi, że narciarstwo jest tu sportem niemal narodowym i uprawia je co drugi Słoweniec.

Największy ośrodek to Kranjska Gora , słynący z corocznych zawodów w slalomie gigancie oraz bliskiego sąsiedztwa Planicy i jej mamuciej skoczni. Z tutejszych gór przy dobrej pogodzie widać nawet wybrzeże Adriatyku, nad który można na koniec zjechać (autem, nie na nartach). Długość i trudność tras może nie poraża, ale prawie nigdy nie ma kolejek do wyciągów. Jeśli ktoś jest żądny większych wrażeń, może wybrać się do Bovec , czyli najwyższego ośrodka w Słowenii, położonego na górze Kanin. W przeciwieństwie do nastawionej na narciarstwo rodzinne Kranjskiej Gory tutejsze trasy są trudniejsze (ciekawostka: niektóre karnety pozwalają także na szusowanie w pobliskich Włoszech i Austrii).

Położony na północ od Ljubljany Krvavec to weekendowe zaplecze stolicy. Przyjezdnych przyciąga tu nie tylko sława "najlepszego słoweńskiego ośrodka" (a za taki narciarze wybierali go przez trzy ostatnie sezony z rzędu), ale też "najzimniejszego słoweńskiego hotelu", czyli wioski złożonej z chatek igloo połączonych systemem ukrytych w śniegu tuneli, w której na rozgrzanie serwuje się apfel strudel. Uwaga, nazwa jest myląca, bo nie o ciasto z jabłkami chodzi, tylko o drinka z cydru i malibu doprawionego cynamonem. Na stokach w całym kraju serwuje się znane z Austrii Gluhwein, czyli grzane wino, a jako coś konkretniejszego - sznycle, pizze, kluski, risotta, naleśniki, strudle i gulasz, czyli iście międzynarodową mieszankę powstałą za sprawą kuchni miejscowej i ościennych.

Informacje praktyczne:

http://www.slovenia.info/

Sezon trwa od początku grudnia do końca marca, przy czym w marcu zaczynają się zniżki, dojazd - najlepiej własnym autem (z Warszawy to około 1200 km). Karnet sześciodniowy w Krvavec - 114-134 euro.

Copyright © Agora SA