Wywiad stylowanie Fitness i narty

Najważniejsza jest dla niej maska szermierza. To talizman, dzięki któremu wychodząc na matę, z wrażliwej dziewczyny przeistacza się w wojowniczkę. A tej zależy tylko na jednym - na zwycięstwie.

Wielka uroda i nieprzeciętna inteligencja. Sylwia Gruchała jest jedną z najjaśniej błyszczących gwiazd na firmamencie polskiego sportu. Zdobyła dwa medale olimpijskie, siedem medali mistrzostw świata oraz pięciokrotnie stanęła na najwyższym podium mistrzostw Europy.

Takie wyniki mają jednak swoją cenę. Są momenty, kiedy jest bardzo zmęczona. Są też momenty, kiedy zastanawia się, czy nie nadeszła właściwa chwila, by powiedzieć ''stop''. Sport to nie tylko zwycięstwa i sława - to także cierpienie i wyrzeczenia. Brakuje czasu dla rodziny, przyjaciół, nawet dla siebie samej. Te wyrzeczenia możliwe są tylko wtedy, gdy człowiek naprawdę kocha to, co robi.

Teraz trwa moje sportowe pięć minut - chce je w pełni wykorzystać

Rzadko zdarza się znaleźć w życiu coś, co sprawia przyjemność i w czym się jest naprawdę dobrym. Jeżeli jednak człowiek już to znajdzie - ma ogromne szczęście. Sylwia je ma. Dla niej szermierka to sztuka i uważa, że dopóki ma warunki, aby tą sztukę doskonalić - to jest do tego zobligowana, jest to jej obowiązek. Teraz trwa jej sportowe ''pięć minut'' i chce je wykorzystać w stu procentach. Najbliższy cel: Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Dwa lata to kawał czasu, ale Sylwia zakłada maskę i jest gotowa.

Red Bulletin: Jak zaczynała Sylwia Gruchała? Podkochiwała się w D'Artagnanie?

Sylwia Gruchała: Kiedy w wieku 12 lat zaczynałam trenować, nie cierpiałam floretu. Chodziłam do szkoły sportowej nr 70 w Oliwie, bo mieściła się ona najbliżej mojego domu. Kiedy byłam w drugiej klasie, na lekcję wychowania fizycznego przyszedł trener Longin Szmit i wytypował kilka osób - w tym mnie - abyśmy zaczęli intensywniej uprawiać szermierkę. Nie zgodziłam się. Wysłałam do szkoły ojca, który wyznawał zasadę, że nie należy robić nic na siłę i nigdy do niczego mnie nie zmuszał. Tata wyjaśnił mój punkt widzenia. Więc jak to się stało, że ostatecznie zostałaś muszkieterem?

Trochę przez przypadek. W piątej klasie wybierało się profil: można było pójść do klasy szermierczej albo lekkoatletycznej. Ponieważ byłam dzieckiem bardzo żywiołowym i lubiłam biegać, chciałam pójść do klasy lekkoatletycznej. Na moje szczęście - jak się później okazało - tę klasę zlikwidowano i trafiłam do szermierczej. Trzy lata później zaczęła się moja przygoda z floretem. Bardzo dużo zawdzięczam trenerowi Szmitowi. To on rozwinął we mnie pasję do tego sportu.

Czy trenerzy byli dla Ciebie autorytetami?

Byli na pewno osobami, którym zawdzięczam to, kim dzisiaj jestem, których słowa i postawa mnie ukształtowały. Czas kształtowania już jednak minął. Teraz w tej współpracy szukam czegoś innego. Dotychczas trenerzy mnie wybierali. Jednak w zeszłym roku po raz pierwszy to ja wybrałam trenera - Adama Kaszubowskiego. Odradzano mi ten wybór, ale mnie od początku coś do niego przyciągało. Teraz wiem, że był to strzał w dziesiątkę. Nadajemy z Adamem na tych samych falach, a dla mnie - obok uczciwości - najważniejsze w relacjach międzyludzkich jest to, żeby się po prostu dobrze rozumieć.

Kto więc jest obecnie Twoim idolem? Na kim się wzorujesz?

Naśladuję tę samą osobę od lat - to Valentina Vezzali, królowa floretu, wielokrotna mistrzyni olimpijska. Kiedyś regularnie z nią przegrywałam, obecnie w walkach indywidualnych nadal przegrywam, ale już w drużynowych - wygrywam. I chociaż indywidualnie udało mi się z nią wygrać pięć razy, to nigdy na ważnych zawodach. W związku z tym taki jest mój obecny cel - wygrać z Valentiną Vezzali na igrzyskach bądź mistrzostwach świata.

Co takiego jest w Valentinie, co Ci imponuje?

Ona się nie zdradza, ukrywa swoje ruchy, jest dla mnie taką skradającą się pumą. Jak atakuje, to już z pełnym impetem. Valentina ma bardzo silny układ nerwowy, robi wszystko z zimną krwią. Ja jestem mniej wyrafinowana, bardziej emocjonalna, nie potrafię czasem trzymać nerwów na wodzy. Wiem, że jeśli uda mi się w pełni kontrolować swoje emocje, to wkrótce z nią wygram.

Brzmi jak zadanie dla psychologa sportowego...

Nie pracuję z psychologiem. Uważam, że taka współpraca pomaga tylko wtedy, jeżeli się w nią wierzy. Ja wierzę w siebie oraz w to, że w życiu dzieje się tak, jak chcemy. Jestem przekonana o tym, że jesteśmy w dużej mierze kowalami własnego losu - takie ''samospełniające się proroctwo''.

Taki psycholog nie pomógłby w kontrolowaniu emocji?

Staram się radzić sobie sama. Ostatecznie żaden psycholog nie będzie stał ze mną na macie. Kontrola emocji to szalenie trudna sprawa. Nie jest z nią tak, jak z techniką, której nauczyć może się każdy. Są momenty, kiedy wkrada się ogromne zmęczenie - wtedy bardzo trudno o kontrolę. Wiem jednak co zrobić, żeby stanąć na równe nogi. Sportowiec musi bowiem kontrolować nie tylko każdy swój ruch, ale też każdą swoją myśl. To jest praca z umysłem, niebywale fascynująca, chociaż wymagająca wielkiej samodyscypliny.

To kiedy tracisz koncentrację?

To dziwne, ale często jest tak, że to właśnie moje słabości i chwilowy brak siły są początkiem mobilizacji - w sytuacjach zagrożenia jestem w stanie zebrać ostatnie siły. Wtedy przychodzi tak ważny w sporcie skok adrenaliny.

Już na pierwszy rzut oka tryskasz energią. Skąd ją bierzesz? Co Ciebie napędza?

Motywuje mnie cel. Myślenie kierunkowe jest w sporcie i w życiu najważniejsze. Nawet jeśli droga do tego celu nie jest usłana różami, to ważne jest, aby nie spuszczać go z oka nawet na chwilę, nie rozpraszać się i nie skupiać wyłącznie na przeszkodach. Paradoksalnie dużą pomocą w motywacji są porażki. Zaraz po przegranej mam ochotę się wycofać, ale kiedy ustabilizuję emocje, natychmiast wstępuje we mnie wola walki. Porażki uczą wyznaczać sobie nowe cele, uczą pokory. Nie ma nic przyjemniejszego, niż wyciągnięcie wniosków z własnych błędów. Trenuję już osiemnaście lat i nagrody, które otrzymałam w tym czasie, także są niemałym motywatorem.

Mówisz o tym, co poza matą, a jak to jest tuż przed walką?

Wchodząc na matę, szukam trudnego do zdefiniowania euforycznego stanu ''flow''. Takiego wszechogarniającego poczucia wolności. Wtedy w trakcie walki nie ma strachu, nie ma poczucia czasu, człowiek jest pozbawiony tego wszystkiego. To jest jak narkotyk, stan nirwany, zapomina się o wszystkim. Totalny kosmos. Można powiedzieć, że to jest w tym sporcie najpiękniejsze.

Co Ci daje ten stan?

Jeśli uda mi się w walce szermierczej osiągnąć ''flow'', potrafię przewidzieć ruchy przeciwnika, wyczuć jego intencje: wiem co zrobi, zanim wykona ruch. Coś jak szósty zmysł. Wygląda to tak, że odczuwam wszystko w zwolnionym tempie, a szermierka jest przecież bardzo szybkim, dynamicznym sportem. Tutaj trzeba myśleć prosto. A w sytuacjach stresowych proste, logiczne myślenie jest właśnie najtrudniejsze. Jesteśmy zdenerwowani, mamy zaburzone postrzeganie rzeczywistości, nie widzimy rozwiązania, które często jest obok nas - niepotrzebnie kombinujemy. Moja filozofia jest taka, żeby się wtedy zatrzymać i spojrzeć wewnątrz siebie. Tam najczęściej znajdujemy właściwą odpowiedź.

Mówisz o indywidualności. Jak to się przekłada na pracę z trenerem? Poza matą jesteś przecież skazana na inne osoby.

Powiem tak: reżim, który nieodzownie towarzyszy zawodowemu uprawianiu sportu, jest sprzeczny z moim charakterem. Trudne są dla mnie sytuacje, gdy jestem zmęczona, a trener na mnie naciska, wprowadza jeszcze cięższe treningi. Wówczas zdarza mi się być nieznośną - stawiać się i buntować. Moja siła tkwi bowiem w tym, aby żyć w zgodzie ze sobą. Znam doskonale swoje ciało i swoje możliwości, mam świadomość tego, co czuję. Nie mogę być na siłę wrzucona do grupy, trener nie może zabijać we mnie indywidualności.

Mówiłaś jednak, że z obecnym trenerem świetnie się dogadujesz. Jak wygląda ta współpraca?

Codziennie o 16.00 mam indywidualną lekcję. Dostaję od Adama wskazówki, dużo rozmawiamy, omawiamy taktykę i filozofię; później mam trening z grupą. Zresztą w treningu szermierczym najważniejsze są sparingi - jest to sport walki, więc im więcej się takich walk z przeciwnikiem stoczy, tym lepiej, bo każdy przeciwnik ma inny styl, warunki i możliwości. Trzeba znaleźć sposób na każdego. Moje codzienne sparingi trwają ponad dwie godziny.

Ile w takim razie dziennie poświęcasz szermierce?

3-4 godziny. Przed ważnymi corocznymi startami, takimi jak mistrzostwa świata czy Europy, trenuję dużo więcej. Często wyjeżdżam na zgrupowania kadry, podczas których trenuję dwa razy dziennie. Wówczas spędzam około 6-7 godzin na sali szermierczej. To duży wysiłek fizyczny i naprawdę trzeba to kochać. Nie można bać się zmęczenia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego.

Nigdy nie masz dosyć?

Po dłuższych przerwach w treningu zawsze obawiam się zmęczenia. Skrajne wyczerpanie zawsze wyzwala we mnie największy lęk. Nauczyłam się jednak, że trzeba przejść pewną granicę, pokonać siebie, wytrzymać. To jest najtrudniejsze w sporcie.

A jeśli chodzi o szermierkę w ogóle? Czy Sylwia Gruchała myśli czasem, żeby porzucić floret?

Miałam różne momenty w karierze - były chwile, kiedy chciałam złożyć broń. Kosztowało mnie to zbyt dużo nerwów i zdrowia. Kiedy przegrywałam zawody, myślałam, że już się skończyłam, że nadszedł czas, aby się wycofać. Ale skończyłam z tego typu myśleniem. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego, że chciałam stchórzyć, uciec od problemu, głęboko go zakopać. Ponownie obudziłam w sobie wolę walki, powiedziałam sobie, że przecież to naprawdę lubię, to jest moje życie. Uświadomiłam sobie, że nie mogę się poddać, że nie będę szczęśliwa, jeśli złożę broń. Ponieważ tym właśnie jestem z natury - wojownikiem.

Co jest najtrudniejsze w życiu sportowca?

Wybór między karierą zawodową a rodziną był dla mnie naprawdę trudny... Jest też cały szereg innych wyrzeczeń: zmaganie się ze swoimi słabościami, dieta, wyjazdy, dyscyplina. Ale najgorsze jest to, że zawodowe uprawianie sportu zabija życie towarzyskie i rodzinne. Ciągle sobie obiecuję, że przyjdzie taki moment w moim życiu, kiedy to wszystko nadrobię, będę z rodziną, spędzę czas z przyjaciółmi.

A kiedy już udaje Ci się znaleźć czas wolny...?

Dużo tego naprawdę nie ma. Poza treningami studiuję wychowanie fizyczne na AWF. Bardzo lubię chodzić do kina i do teatru, chociaż prawdziwy spokój mogę znaleźć tylko w domu. Sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy przebywam sama ze sobą. Przygotowuję sobie wannę, zapalam świece i kadzidła - lubię takie wschodnie klimaty (śmiech).

Fajnie było ''tańczyć z gwiazdami''?

Z perspektywy czasu wiem, że to nie było dobre posunięcie. To było sprzeczne ze mną, z moją osobą. Trochę się wstydzę udziału w show, chociaż dużo się dowiedziałam. Zobaczyłam, czym jest naprawdę maszyna zwana showbiznesem i co ją napędza. Wycofałam się z tego świata: nie pasuję tam, nie jestem do tego stworzona. W sporcie, jeśli coś wypracujesz, masz tego namacalne efekty - medal. Natomiast w tego typu programach o twoim losie decyduje ktoś inny.

Co w takim razie skłoniło Cię do udziału w tym show?

Ciekawość. Chciałam zobaczyć, co się za tym kryje. Poza tym kocham taniec. Po igrzyskach miałam wolne, mogłam się na chwilę oderwać, zrobić coś zupełnie innego - to jest nawet wskazane.

I nie chciałaś w ten sposób budować nowego wizerunku medialnego?

Swój wizerunek od początku kreowałam w bardzo naturalny sposób. Dopiero od niedawna mam menedżera. Taniec z gwiazdami nie był żadnym działaniem z premedytacją. Chcę być postrzegana jako sportowiec - najlepsza florecistka, a nie gwiazda. Zresztą gdy przygotowuję się do ważnych imprez typu mistrzostwa świata, Europy, igrzyska olimpijskie, to jest focus tylko na sport: nie ma rozpraszania, kontaktów z mediami, nie istnieje nic innego. Przed Igrzyskami w Atenach przez prawie pół roku nie miałam kontaktu z prasą.

Twierdzisz w takim razie, że media są złe?

Potrafią niepotrzebnie rozpraszać. Jednak kiedy po Igrzyskach Olimpijskich w Atenach dowiedziałam się, że dużo więcej dzieci w Polsce zaczęło uprawiać szermierkę, uświadomiłam sobie, że ja jako jednostka mogę w jakiś pozytywny sposób wpłynąć na społeczeństwo. Ktoś jednak musi o tym napisać, ktoś musi to pokazać.

Czy masz rzesze fanów, wielbicieli?

Oczywiście ludzie piszą do mnie listy, proszą o autografy. Jednak w porównaniu z innymi dyscyplinami na zawody szermiercze przychodzi o wiele mniej osób. Może dlatego, że traktuje się ten sport jako elitarny? Chociaż ma on swoje oczywiste walory widowiskowe. Walka zawsze podnosi adrenalinę.

Myślisz, że tego ludzie właśnie szukają, przychodząc na zawody szermierki?

Nie oszukujmy się. Mam świadomość tego, skąd wywodzi się szermierka. To przecież nic innego, jak współczesne walki gladiatorów. Kiedyś to był hardcore! Ludzie cieszyli się, gdy jeden z zawodników ginął. Zdaję sobie sprawę, że ten aspekt ciągle jest obecny. Trenuję sport walki i nie da się od tego uciec. Wchodząc na matę szermierczą, trzeba pokazać, kto tu rządzi, kto jest silniejszy i kto pokona przeciwnika. Ja jednak staram się trzymać emocje pod kontrolą, ponieważ rozbuchana agresja bardzo szybko wypala.

Czego w takim razie szukasz w szermierce?

Często się nad tym zastanawiam. O co mi tak naprawdę chodzi w tym sporcie? Z czasem dochodzę do wniosku, że nie zależy mi na rywalizacji z innymi. Nie lubię konkurencji. Uwielbiam natomiast rywalizować z samą sobą i tylko na tym się skupiam. Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to ja jestem swoim najpoważniejszym przeciwnikiem.

Czym dla Ciebie jest sukces?

Na pewno nie są to medale, puchary. Dla mnie największym sukcesem jest to, jaką drogą w życiu poszłam. Mogłam różnie wybrać, a jednak postawiłam na sport. To mnie ukształtowało. Od piętnastego roku życia jestem osobą niezależną i samodzielną. Jestem zawodowcem, to moja praca - mam 29 lat i nie robię niczego innego. Najbardziej liczy się dla mnie to, co szermierka daje mi wewnętrznie, jak się dzięki niemu zmieniam. Dużo ważniejsze od pieniędzy i sławy są korzyści duchowe i psychiczne: spełnienie się, dowartościowanie, radość, euforia, satysfakcja.

Ile jeszcze lat będziemy świętować Twoje sukcesy?

(Śmiech...) Walczyć można bardzo długo: Włoszka Giovanna Trillini ma czterdzieści lat i nadal trenuje. Absolutny numer 1 - królowa floretu i moja największa rywalka, Valentina Vezzali - ma 36 lat. Jeszcze nie wiem, czy chciałabym trenować tak długo. Chyba nie, ale kto wie?

Więcej na temat Sylwii na jej oficjalnej stronie: www.sylwiagruchala.pl

Imię i nazwisko Sylwia Gruchała

Data i miejsce urodzenia 6.11.1981 r., Gdynia

Miejsce zamieszkania Gdańsk, Polska

Zawód florecistka

Sukcesy Igrzyska Olimpijskie: Ateny 2004 - brązowy medal indywidualnie, Sydney 2000 - srebrny medal drużynowo Mistrzostwa Świata: St. Petersburg 2007 - złoty medal drużynowo, Nowy Jork 2004 - brązowy medal drużynowo, Hawana 2003 - złoty medal drużynowo

Odznaczenia Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski

Copyright © Agora SA